Przejdź do treści

Ultra zabawa, czas start! cz. II

Część I relacji z biegu „70 z hakiem”

Do 53 km.
Od 44 do 47 km trasa prowadziła do równiny, na której leży Lucni Bouda. Na całe szczęście byłem na tym odcinku jakiś miesiąc wcześniej na rekonesansie trasy i mniej więcej wiedziałem czego mogę się spodziewać. Nawet nie próbowałem biec. Wielkie kamienne schody, które pną się bardziej w górę, niż w przód – tak właśnie wygląda ten fragment. Kolejny poziom stromizny, to już chyba tylko biegi po drabinie. Szedłem i co 20 kroków powtarzałem w myślach: „Ja pierdole! Ja pierdole!”. Kilka razy musiałem zrobić krótką pauzę. Chciało mi się pić, rzygać, płakać i wracać do domu pod kołderkę.

Będąc już na górze, zatrzymałem się, wyciągnąłem telefon i wybrałem numer do Asi. Ta oczywiście, widząc, że dzwonię była mocno zaniepokojona. Miałem taką bombę, że nawet nie pamiętam wszystkiego co mówiłem, jednak doskonale pamiętam początek naszej rozmowy, moje słowa brzmiały: „Pierdolę, nie ścigam się już! Mam to wszystko w dupie!”. W tym miejscu współczuję Asi, bo co ona biedna mogła odpowiedzieć? Dostałem wsparcie, przykazanie odpoczynku i powolnego przemieszczania się w stronę mety.

Schowałem telefon i zacząłem biec jak lebiega. Po kilkunastu minutach zbiegu, wreszcie zadziałał izotonik, który w międzyczasie na siłę popijałem, tak więc uczucie wykręcania wnętrzności nieco ustąpiło. Biegłem wolno, ale przynajmniej biegłem. Wyciągnąłem telefon drugi raz i znowu zadzwoniłem do Asi. Widząc ponownie mój numer na wyświetlaczu, myślała pewnie, że teraz trzeba będzie wzywać GOPR. Naszą ostatnią rozmowę skończyliśmy przecież na etapie, że się nie ścigam i odpoczywam, tym razem jednak usłyszała ode mnie: „Ile miałem przewagi nad drugim w Szpindlerowym?”. Nawet się nie zająknęła – od razu podała różnicę (13 minut) i w tym momencie oboje wiedzieliśmy, że jednak będę walczył do końca. Tak działa sport i wysiłek na ekstremalnym poziomie – mówisz, że nie dasz rady, a jednak ścigasz się do końca wbrew wszystkiemu.

Do mety 69 km.
Od 53 km uwierzyłem, że jednak mogę powalczyć do końca, że wygrana w tym absurdalnym stanie jest jeszcze możliwa. Żołądek w dalszym ciągu był rozwalony, więc dalej nic nie byłem w stanie jeść. Zdawałem sobie sprawę z tego, że zemsta będzie okrutna, jednak ilość cierpienia w tej danej chwili powodowała, że problemy przyszłości w ogóle mnie nie interesowały.

Będąc na Przełęczy Karkonoskiej dostrzegłem zieloną koszulkę, która systematycznie zmniejszała do mnie dystans. Zabrzmi jak nonsens, ale cieszyłem się, że wreszcie zostanę dogoniony i będę mógł cierpieć już nie jako lider biegu, lecz jego najlepszy przegrany. Nie zmieniło to jednak faktu, że walczyłem do samego końca.

Pokonałem podbieg i zacząłem ostatni długi zbieg od Petrovej Boudy w stronę Sobieszowa. Mijałem dziesiątki zawodników, którzy ruszyli na trasę maratonu i półmaratonu kilkadziesiąt minut wcześniej. Większość z nich nie spodziewała się, że spotka na trasie uczestników z dystansu ultra, przez co musiałem głośno krzyczeć, żeby zrobili miejsce na zbiegu. Jednocześnie, bardzo motywujące były okrzyki dopingujące do walki, które padały gromko w moim kierunku.

Niestety ciało pozwalało mi już jedynie na zbieg w tempie biegowego kabaretu – jeden, wielki ból wszystkiego. Wiedziałem, że na tym odcinku pożegnam się z prowadzeniem. Tak też się stało – 1 kilometr przed wypłaszczeniem zostałem minięty przez Marcina Wróbla, jak furmanka gnoju (tak też się w tamtym momencie czułem). Cały zbieg pokonałem 4 minuty wolnej niż Marcin, co swoją drogą pokazuje, że Marcin również miał dobrą bombę.

Zaczął się ostatni fragment wyścigu. Trasa prowadziła niemal po zupełnie płaskim terenie. Natomiast, mnie zaczął dopadać problem, który odłożyłem na później – totalne wyczerpanie energetyczne. Ostatni żel zjadłem na 25 kilometrze i byłem najzwyczajniej w świecie do cna wyrżnięty energetycznie. Przez 5 km błagałem siebie w myślach, żebym dobiegł tylko do ostatniej górki przed Zamkiem Chojnik. Tam chciałem się już tylko spokojnie przejść i trochę odpocząć. Resztką sił wyciągnąłem telefon po raz trzeci i zadzwoniłem do Asi tym razem z pytaniem, jaka jest różnica między mną a trzecim miejscem. Powiedziała, że 3. jeszcze nie było na pomiarze czasu, wykalkulowałem więc, że mam jakieś 20 minut zapasu – był to miód na moje uszy.

69 km – 71 km – całe cierpienie w pigułce. 
Do mety zostały mi już tylko 2 kilometry, na które składało się: ostatnia góra ok. 800 metrów po lesie i 200 metrów kamiennych schodów prowadzących wprost do Zamku Chojnik, a następnie zbieg do mety.
Zacząłem iść. Zmiana pracy mięśni momentalnie spowodowała, że moje nogi zamieniły się w watę. Poczułem zawroty głowy i tak podpierając się o drzewa szedłem pomiędzy, będącymi na sobotnim spacerze, turystami. Takiej bomby nie miałem jeszcze NIGDY! Dosłownie słaniałem się na nogach. Powieki miałem ciężkie jak ołów. Idąc zygzakiem przypominając bardziej menela niż biegacza, potknąłem się o korzeń i prawie wpadłem na rodzinę idącą kilka kroków przede mną. Chcieli mnie chwycić, na całe szczęście jakimś cudem udało mi się utrzymać równowagę. Moje zapasy wody dawno się skończyły, byłem odwodniony i na dodatek z zerowym poziomem cukru we krwi. Zamiast nóg miałem dwa kołki. W końcu dotarłem do punktu, w którym zaczynały się ogromne, kamienne schody. Zrobiłem trzy kroki i znów zatrzymałem się zgięty w pół. W głowie kręciło mi się tak bardzo, że nie byłem w stanie puścić się skały, o którą byłem oparty. Stałem tak z minutę i nie wiedziałem co mam ze sobą zrobić. W końcu wyciągnąłem żel energetyczny i niedbale wcisnąłem go do ust. Bardzo poważnie zastanawiałem się nad telefonem do Asi, żeby przyszła mnie zabrać z tego miejsca, bo kolejnego kroku już nie dam rady zrobić.
Nagle od strony zamku zobaczyłem schodzących turystów. Wyglądałem jak śmierć i z pewnością mogli się mnie wystraszyć. Byłem tak zdesperowany, że z daleka zacząłem do nich wołać, czy mają przy sobie wodę. Wyciągnęli butelkę i nalali mi do bidonu jakieś 300 ml. Wypiłem to jednym tchem i znużony usiadłem na najbliższym kamieniu.

Facet, który przed chwilą uprzejmie częstował mnie wodą, zaczął się na mnie drzeć i kazał mi iść dalej. Serio, jak na nieznajomego potraktował mnie bardzo ostro. Opieprzył mnie z góry na dół, że chcę siadać i odpoczywać, jak przecież 100 metrów przede mną jest lider wyścigu (oczywiście kłamał, ale chwała mu za to, bo zadziałało). Wstałem i ruszyłem ku górze. Nie wiem w jaki sposób, jednak ostatecznie udało mi się pokonać te pieprzone schody.

Gdy tylko minąłem grzbiet góry, usłyszałem w oddali głos spikera znajdującego się na mecie. Niesiony jego głosem, ponownie zacząłem biec. Bolało mnie dosłownie wszystko, od paznokci na stopie, aż po włosy na głowie. Ostatnie 100 metrów, to jeden z najprzyjemniejszych momentów w moim biegowym życiu. Nie potrafię określić uczucia ulgi, satysfakcji, szczęścia, że to piekło się już skończyło, że to wszystko już za mną. Ostatnie 5 metrów przed metą przeszedłem spokojnie, wpadając wprost w objęcia Asi. Czas 7 godzin 49 minut. Strata do zwycięzcy: 5 minut.

Na mecie padło legendarne hasło: NIGDY WIĘCEJ!

Polar, pogubił GPS i pokazał jedyne 60 km. Dzienna aktywność wyniosła – 1023% normy, a przecież była dopiero 12:00. 🙂 Za linią mety ogrom gratulacji. Poziom zadowolenia został jeszcze bardziej podbity przez wspomnianego w poprzedniej części relacji: Radka Langnera (https://wrorunism.com/), który ostatecznie dobiegł do mety na 3. miejscu. Cieszyłem się z tego powodu, równie mocno, co ze swojego ukończenia biegu. Radek, to zawodnik, któremu pomagam przy konsultowaniu treningów, ma za sobą świetny sezon wiosenny, rekord życiowy w maratonie i super debiut w górskim ultra. Radek – raz jeszcze GRATULACJE!

fot. Honorata Sycz-Langner

Kończąc ten ultra długi wpis – dziękuję wszystkim, którzy przyczyniają się do tego, że mogę w życiu robić takie chore akcje, i że czuję przy tym ogromne wsparcie.

Dziękuję Asiu, dziękuję mamo. Dziękuję wszystkim fanom i czytelnikom 140minut.pl. Organizatorom i wolontariuszom. Kończę, jak gdybym się z Wami żegnał, ale pisząc relację przypomniałem sobie jak bardzo bolało i pewnie dlatego odpalił mi się ton pożegnalny. 🙂

Do zobaczenia na górskich ścieżkach! 😉

Nagroda za powrót z trasy w jednym kawałku! 😉 – fot. Honorata Sycz-Langner

19 komentarzy do “Ultra zabawa, czas start! cz. II”

  1. Andrzej wielkie gratulacje i podziękowania za kolejną super relacje.
    Potrafisz jak mało kto przekazać swoje odczucia i emocje podczas startów.
    Dajesz motywację do solidnego treningu.
    Pozdrawiam ✌️

  2. Gratulacje! Rewelacyjna relacja, też w tym wariactwie uczestniczyłem 🙂 fajnie wiedzieć co działo się z przodu . Ja z wodą ratowałem się piciem ze strumieni i źródełka na szczycie grzbietu przd Lucni Boudą (tam odwodniłem się zupełnie wymiotując na szlaku…) Też mam zawsze problem z jedzeniem na górskich biegach – myślę, że receptą może być znalezienie odpowiedniej przekąski, żele mi się nie sprawdzają. Jeszcze raz mega graty i pozdrowienia z miejsca 39 🙂

  3. Dziękuję za pasjonującą relację. Oparłem się pokusie uprzedniego sprawdzenia, jaki był wynik, więc emocje były do końca. 🙂
    Jedna myśl: masz niesamowitą pamięć do szczegółów w trakcie wysiłku, z których potem tak plastycznie odtwarzasz relację na blogu. Ja musiałbym chyba biec z dyktafonem, żeby uzyskać coś zbliżonego… 🙂

    1. Miło mi słyszeć, że mogę umilić komuś czas opisując swoje przygody.
      Z pisaniem relacji jest tak, że gdybym miał zebrać w całość wszystkie myśli, które przychodzą mi do głowy w trakcie biegu, to co start mógłbym pisać książkę ;).
      No i wiesz, jak biegnie się tyle czasu, to jest sporo okazji do przemyśleń na co warto zwrócić uwagę. 🙂

  4. Andrzeju, właśnie napisałem swoją własną relację wiec mogłem przeczytać Twoją. Mamy zupełnie inne podejście do tego biegu, ale myślę że frajda z jego ukończenia jest bardzo podobna.

  5. Masz teraz dwie strategie na następny rok do wyboru:
    — trenować beztlen i zwiać tak daleko, żeby nawet jak zwiędniesz nikt Cię nie dojechał,
    — trzymać się Marcina tak długo jak się da i ograć go młodością na ostatnich kilometrach 😀

    1. Widzę jeszcze opcję 3. – obiegać się bardziej w zawodach ultra i zdziałać więcej mądrością 🙂
      Po tygodniu od zawodów, doszedłem do wniosku, że ta trasa w tych samych warunkach jest do zrobienia poniżej 7 godzin. No, ale nie ma co się nakręcać. Potrenuję rok i zobaczymy jakie plany w sezonie 2019. 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *