Przejdź do treści

Ćwierćwiecze – 25 (lat) powodów żeby żyć po swojemu!

Dziś obchodzę swoje 25. urodziny, chociaż słowo „obchodzę” nie jest do końca adekwatne. Nigdy nie przywiązywałem specjalnej uwagi do rocznic, jubileuszy itd., ale nie o tym chcę napisać, przejdźmy zatem do sedna. Do tej pory każde kolejne urodziny niosły ze sobą pewnego rodzaju dumę. Trudno to sensownie wytłumaczyć, po prostu w każdym kolejnym roku swojego życia byłem zadowolony z faktu, że jestem coraz starszy. Tego lata coś jednak we mnie pękło i spoglądając w kalendarz na datę 13. lipca po raz pierwszy zamiast dumy, poczułem rozczarowanie. Gdybym mógł wybrać, to wolałbym ponownie obchodzić 24 urodziny. Może po prostu zaczynam się starzeć i dopada mnie syndrom przemijania? Podobno jednym z objawów starzenia się jest system obronny naszego mózgu, który charakteryzuje się odrzucaniem tego co „nowe” i nadużywaniem zwrotu: „za moich czasów…”

Bo za moich starych, dobrych czasów… ZARAZ! –> „Stare dobre czasy mamy Tu i Teraz” idąc za słowami Taco Hemingway’a

W ramach auto-życzeń, wspominam kilka sytuacji z mojego życia, które pozwoliły mi zostać tym kim obecnie jestem, a więc szczęśliwym człowiekiem z przyzwoitą życiówką w maratonie. Nie spodziewajcie się jakieś spektakularnych momentów, które zmieniły w jednej chwili moje postrzeganie świata, jednak z pewnością w bardzo dużym stopniu mnie ukształtowały.

1998 – 6 lat
Z tamtego okresu pamiętam tylko tyle, że chciałem być jak MacGyver. Guma Turbo i Oranżada za 50 groszy były pozycjami obowiązkowymi po szkole, natomiast „bossowie” z 2 klasy chodzili z walkmanami, przerzucając co jakiś czas kasetę na drugą stronę.

Było lato, siedziałem razem z ojcem w jego biurze. Ojciec był człowiekiem starej daty, gdy przychodziłem na świat miał na karku 56 lat. Do zajęć jakie zwykł najchętniej wybierać należała praca. Dla 6-letniego dziecka symbolem tego był blat biurka z centralnie postawioną maszyną do pisania, nieustająco zasypany kartkami A4. Podczas, gdy ojciec pracował ja próbowałem odnaleźć w sobie artystyczną duszę tworząc rysunki za pomocą kalki (dla współczesnej młodzieży – kalka to taki dawniejszy skaner). W rogu pokoju stał malutki telewizor. Malutki pod względem wielkości ekranu, ponieważ jeżeli chodzi o jego obudowę, zajmowała ona pół komody. Moją zabawę przerwał zegar, który głośno wybił pełną godzinę. Niemal równo z uderzeniem dzwonu, ojciec wstał, odłożył okulary na biurko i podszedł do telewizora, włączając go na kanale, na którym właśnie zaczynał się mecz piłki nożnej. Telewizja w tamtych latach była dla mnie wielką rozrywką, usiadłem zatem obok ojca i zapytałem:

– Którzy są nasi?
– Żadni Jędrek, to finał Mistrzostw Świata, nasi nie grają na tym turnieju.

Byłem zdumiony. Jak to możliwe, że oglądamy mecz i nie ma tam naszych?! Ta informacja tak mną wstrząsnęła, że przez 3 minuty nie mogłem nic powiedzieć! A pytań miałem całą masę, jak się dokładnie gra? W której drużynie jest ten gość z gwizdkiem? Dlaczego z boku łapią piłkę w ręce i ją rzucają, skoro to piłka nożna?! W końcu kontynuowałem:

– To kto gra w tym meczu?
– Francja z Brazylią
– A komu kibicujesz?
– Francuzom… czyli niebieskim.

Spoglądałem na przemian na ojca i na ekran telewizora. Nigdy dotąd nie widziałem w nim tylu emocji, dosłownie w jednym momencie ściągnął codzienną maskę poczciwego pana: drżał i krzyczał po dobrym zagraniu i nie szczędził przytyków po złym podaniu.

Tato, czy ten mecz jest ważny?
– Jędrek, ten mecz jest najważniejszy. To Mistrzostwa, ten kto wygra będzie najlepszą drużyną na świecie! Nie będzie nikogo lepszego. Wyobraź sobie jak duży jest świat i Ty jesteś w jego centrum.
– Babcia powiedziała, że najważniejsza jest nauka…
– Nauka jest ważna, ale najważniejsze jest żeby żyć z pasją. Moją pasją jest sport.

Ostatecznie, w tamtej chwili niewiele zrozumiałem ze słów ojca, ale był to pierwszy obraz, jaki zarejestrowałem, gdy coś „zewnętrznego” wywarło na nim na tyle duże emocje, że odbiły się one również na mnie. Jestem pewny, że to właśnie w tym momencie na stos mojego zainteresowania sportem została rzucona zapałka. Niestety, mój ojciec zmarł w 2005 roku, chorując na nowotwór. Między 1998 a 2005 jeździł ze mną na wszystkie możliwe zawody szkolne. Załatwiał transport żeby szkoła mogła dojechać z dzieciakami na zawody, załatwiał koszulki szkolne żeby nasza drużyna nie wyglądała jak banda łachmaniarzy, w końcu załatwiał nawet obiad dla całego zespołu – oczywiście, gdy wracaliśmy jako zwycięzcy :). Wtedy tego nie doceniałem i nie do końca to rozumiałem.  Dzisiaj chciałbym móc mu powiedzieć, że biegam maratony i jetem szczęśliwy – bo sport to moja pasja!


Mój tato – Władysław Witek, mniej więcej w moim wieku, czyli połowa XX w. 🙂

2007 – 15 lat
Na VIVIE nieustannie puszczano Gym Class Heroes, a w telewizji relacjonowano walkę o dolinę Rospudy. Z kolei sam Leo Beenhakker rzucał w prost z ekranu hasło: 'why – for money’. Wspominam tę reklamę, ponieważ nie był to łatwy okres w moich życiu. Nie pisząc wiele, w domu się nie przelewało. Mimo tego z rozrzewnieniem wspominam ówczesne lato. Jako gimnazjalista czułem się już niemal dorosły. Doskonale komponowało się to z sezonowym istnieniem rozrywki w Szklarskiej Porębie. Mama dała mi więcej luzu, który ja wykorzystałem aż do bólu. Na 60 dni wakacji, dobre 3/4 wieczorów spędzałem z paczką znajomych na koncertach karaoke. Pierwsze piwo na trzech, pierwsza pizza za całą dniówkę :). Jednak najważniejszą rzeczą, która wydarzyła się tamtego lata, było oficjalne ustalenie z Asią, że po 3 miesiącach wzajemnych zalotów zostaję jej chłopakiem, a ona moją dziewczyną rzecz jasna! Kamień milowy dla każdego absztyfikanta.

Z Dolnej (dzielnicy w której mieszkałem), do górnej (ówczesnego centrum wszechświata) było jakieś 5 kilometrów. O czymś takim jak komunikacja miejska lub busy międzymiastowe ludzie słyszeli tylko z opowieści przekazywanych przez obieżyświatów regularnie jeżdżących do Jeleniej Góry. Podchodzę do tego żartobliwie, ale to serio były czasy, kiedy jedynym środkiem transportu, jeżeli nie posiadałeś auta – były własne nogi.

W domu zazwyczaj miałem pokazać się najpóźniej o 22:00. Problem polegał na tym, że Asia miała bardzo podobne restrykcje czasowe. A jako 15 latek uznawałem za bardzo cool, że ją odprowadzę, że taki ze mnie dorosły facet, że jakbym chciał to mogę całą noc się bawić i różne tego typu bzdety. Ostatecznie ok. 21:40 dostawałem buziaka, na którego oczywiście czekałem z niecierpliwością już od kilku godzin, i jak tylko znikałem za zakrętem, moja podróż do domu przeradzała się w wyścig z czasem. Spóźniłem się może 2 razy, nietrudno zatem policzyć, że podczas wakacji 2007 wykonałem ok. 40 biegów w czasie poniżej 20 minut na 5 kilometrów (sprzyjał mi profil trasy :)).

Gdzieś „w międzyczasie” przeleciało 10 lat życia i w tym roku stuknie nam okrągły jubileusz. Dlaczego wspominam właśnie tamten moment z mojego ćwierćwiecza? Może to nudne i przesłodzone, ale w 100% prawdziwe, że niezależnie od tego, czy pobiegnę kiedykolwiek maraton w 140 minut, to dzięki niej czuję się spełnionym człowiekiem każdego dnia.


Poprzednie wakacje 🙂

2012 – 20 lat
Właśnie zbliżał się koniec pierwszego roku studiów. Siedziałem na ławce w naszej ulubionej miejscówce i robiłem dwie rzeczy na raz. Pierwsza, którą robili wszyscy fani futbolu – ustalałem wyjściowy skład na EURO 12′ oraz drugą, którą robili wszyscy studenci na AWF-ie – piłem tanie piwo. Oczywiście cała procedura odbywała się przy asyście mojego najlepszego kumpla. Temat zaczął wirować, aż w przypływie odwagi kumpel rzucił:

– Pamiętasz jak mówiłem, że szukam dla siebie wyzwania? Już znalazłem, przebiegnę maraton. Lecisz ze mną?
– Maraton? To pewnie fajna przygoda, ale wiesz, jestem młody, wysportowany, to ma być wyzwanie?
– Andrzej daj spokój, czy Ty zawsze musisz mieć wyzwania? Nie możesz zrobić czegoś dla fanu? Tak po prostu.
– Jak mam przebiec maraton, to muszę mieć konkretny cel i kropka. Ile biegają najlepsi?
– Coś koło 2 godzin, ale jak jesteś dobrym amatorem, to koło 3. Ojciec tak twierdzi. Powiedział, że nie daje mi szans na złamanie 3,5 godziny.
– …no to ja pobiegnę w 2:20. W końcu jestem sprawniejszy od Ciebie.
– Stary, 2:20 w twoim wykonaniu?! Wybacz mi szczerość, ale to jest najzwyczajniej w świecie niemożliwe! Ludzie biegają wiele lat i nie osiągają takich czasów. Nie uda ci się tego zrobić nawet za 10 lat.
– No to Ci udowodnię, że jak jesteś konsekwentny i zdeterminowany, to wszystko osiągniesz! Kiedy jest ten maraton?!
– Przestań! Za miesiąc zapomnisz o sprawie.
– Nie! Już Ci powiedziałem biegnę maraton w 2:20 i wtedy dopiero kończymy temat biegania…

Tę historię już znacie, a w moje ćwierćwiecze nie mogło jej zabraknąć. Deklaracja jaką złożyłem tego pamiętnego wieczoru stała się moją biegową misją. Śmieję się już teraz, że niezależnie od tego, jak się potoczy moja biegowa przygoda, to w stronę sportu pchnęło mnie tanie piwo i ułańska fantazja :).


I tak każdego dnia 🙂

13 lipca 2017 – 25 lat
Cieszę się, że mogę przypomnieć sobie te momenty. Wpis mało biegowy, ale w końcu to mój blog ;). Cieszmy się życiem i ludźmi, którzy nas otaczają. Sukcesywnie realizujmy swoje marzenia i patrzmy ponad horyzont, bo życie niesie ze sobą wiele szczęścia, którego nie wolno przegapić.

 

2 komentarze do “Ćwierćwiecze – 25 (lat) powodów żeby żyć po swojemu!”

  1. Pielęgnujesz wdzięczność, masz dobre serce (oprócz tego, że wydolne;-))
    Życzę Ci 2:20 i kolejnego ćwierćwiecza fantazji, rozmachu i wzajemności 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *