Przejdź do treści

Wings For Life, czyli moje pierwsze ultra wyzwanie!

4,5 godziny biegu to cholernie dużo czasu. Podczas tego okresu zastanawiałem się, co mnie tak naprawdę w bieganiu motywuje. Doszedłem do wniosku, że jestem jak ten biegowy Tantal (dla niewtajemniczonych to syn Zeusa, który narozrabiał i w ramach kary nie mógł zaspokoić swojego pragnienia). Kiedyś myślałem, że maraton to bieg dla zuchwałych szaleńców, że po 42 km kończy się biegowy świat, jednak zawsze gdy myślisz, że za zakrętem nic Cię nie zaskoczy, okazuje się, że masz do odkrycia jeszcze całkiem sporo. Moje pragnienie biegania 7. maja zaprowadziło mnie do Poznania – Wings for Life – moje pierwsze wyzwanie ultra pod patronatem Ikara.

Życiówka w półmaratonie i maratonie + debiut w ultra, jako nagroda i dobra zabawa*. Do domknięcia wiosennych planów pozostał mi już tylko ostatni punkt. Do startu w Wingsie motywowały mnie dwie rzeczy: kapitalna atmosfera w świetnej medialnej otoczce, która w zeszłym roku powodowała, że nie mogłem usiedzieć spokojnie przed TV oraz zwyczajna ludzka ciekawość – co takiego dzieje się z człowiekiem po 3 godzinach intensywnego wysiłku.

Start biegu zaplanowany był na niedzielę o godzinie 13:00. Wspólnie z Asią zameldowaliśmy się w Poznaniu jeszcze w sobotę, tak aby spokojnie przygotować się do najdłuższego biegu w moim życiu. Procedura opanowana do perfekcji – szybki odbiór pakietu startowego, spaghetti we włoskiej knajpce, następnie powrót do hotelu, paciorek do Św. Krzysztofa aby miał mnie w opiece (to nowość) i zasłużony odpoczynek. Przyznam, że dawno nie byłem tak niepewny tego, co mnie czeka. Znajomi często śmieją się gdy mówię, że biegnę w półmaratonie na 1:12-1:13. Dla osób ze środowiska biegowego, to spora różnica, dla postronnego obserwatora – chory pedantyzm. Tak czy inaczej, w bardzo dużym stopniu wiem, co mnie podczas takiego biegu czeka. Tym razem kompletnie nie wiedziałem czego mogę się spodziewać – przebiegnę 50, a może 70 km – who knows?!

Wreszcie nadszedł upragniony dzień, o 12:30 rozpocząłem rozgrzewkę. Pierwszy raz w życiu od razu zacząłem biec w tempie startowym ;). Zrobiłem 300 metrów truchtu i kilka ćwiczeń stacjonarnych. Ustawiłem się na starcie obok Grześka Gronostaja i z niecierpliwością wysłuchiwałem oficjeli otwierających imprezę. W końcu, równo o godzinie 13:00 rozległ się klakson Małysza, dający sygnał do startu. Po 500 metrach biegu byłem w okolicy 40 pozycji. – Nigdy nie przestanie mnie zdumiewać, skąd ten animusz na początkowych metrach u tak dużej liczby osób. Trzymaliśmy wspólnie z Grześkiem tempo 4:00/ km i dla zabicia nudy wymienialiśmy się uwagami odnośnie taktyki biegu.

Po 2 kilometrach zobaczyliśmy, że w pogoń za Tomkiem Walerowiczem ruszył Darek Nożyński. Pomyślałem, że to dość zuchwała taktyka, jak na debiut w ultra, ale w sumie to nie było moje zmartwienie – Chciałbym napisać, że oprócz tego wydarzyło się coś spektakularnego, jakaś niewiarygodna sytuacja, nagły zwrot akcji, ale tak naprawdę działo się niewiele. Biegłem po 4:00 z prawie pół-kilogramem żeli energetycznych, umieszczonych w różnych zakamarkach mojej i tak skromnej garderoby, niczym najlepszy szmugler zza wschodniej granicy. Jedynym ciekawym wydarzeniem okazał się wywiad do TVN 24, którego Grzesiek udzielał w biegu.

15 kilometr
Po godzinie biegu uformowała się grupa, w której było 6 lub 7 osób, w zależności od tego czy liczymy tych, którzy „wyskakiwali na siku”. Oprócz Grzegorza, biegli w niej m. in.: Kamil Kunert i Kamil Leśniak. Obaj z życiówkami w maratonie poniżej 2:40. Tempo wahało się w przedziale 3:55-4:00. Korciło mnie aby trochę przyspieszyć, jednak konsekwentnie powstrzymywałem się przed zbędnym ryzykiem.


Zdjęcie ze startu, fot. głoswielkopolski.pl

30 kilometr
Na 30 kilometrze nasza grupa plasowała się na miejscach od 6 do 12. Cały czas trzymaliśmy tempo w okolicy 4:00. Trasa miejscami opadała w dół aby po chwili wznieść się ponownie w górę. Niby nic wielkiego, ale jednak czuć było, że bilans tych wzniesień nie jest dla nas korzystny. Zerknąłem na ściągę z prognozowanymi wynikami, którą przykleiłem sobie na przedramieniu – tempo 3:56 dawało wynik w okolicy 70 kilometrów. Biegło mi się bardzo lekko, postanowiłem wyjść na czoło grupy. Przyspieszyłem zaledwie o 5 sekund na kilometr i po kolejnych 2 kilometrach za moimi plecami zrobiła się spora przerwa. Normalnie napisałbym, że „ostro zaatakowałem”, ale nie przesadzajmy ;). Chłopaki mieli widocznie mniej sił w nogach albo więcej oleju w głowie – a najprawdopodobniej jedno i drugie, więc zostali lekko z tyłu.


10 km -jeszcze zadowoleni – długo to nie potrwa.

Maraton
Dystans 42,2 km minąłem w 2:46. – Całkiem nieźle, kilka maratonów w Polsce można wygrać z takim czasem – Nie będę zgrywał bohatera, że nadal byłem super świeży – bo nie byłem, swój stan określiłbym na: „pod kontrolą”. Po drodze udało się wyprzedzić piątego i czwartego zawodnika wyścigu. Dodało mi to sporo energii, a efekt ten spotęgował widok biegnącego na 3 pozycji Piotra Stachyry. Mało rozsądnie przyspieszyłem do 3:45, zupełnie nie wiem czemu, ale chciałem jak najszybciej go dopaść, tak jakby bieg kończył się za następnym zakrętem. Przez chwilę miałem plan aby dogadać się z Piotrkiem i biec dalej wspólnie, jednak gdy byłem 10 metrów za nim, ten gwałtownie chwycił się za udo i zaczął kuleć. Przyznam, choć mało to uprzejme z mojej strony, że pobiegłem dalej bez żadnego słowa.

50 km
Zaczęło robić się naprawdę ciężko. Trasa na tym etapie skręcała na zachód, niemal pod czołowy wiatr. Zjadłem na siłę piąty żel, spojrzałem przed siebie i zobaczyłem widok znany z amerykańskich westernów – pola, pola i droga biegnąca środkiem, nic więcej. Brakowało tylko wysuszonego krzaka, który przetaczałby się w poprzek jezdni. Malarz, artysta byłby w niebo wzięty, natomiast biegacz na 50 kilometrze trasy, czując kolejny podmuch wiatru, pomyślał: „Za jakie grzechy?!”.

Tempo zaczęło spadać do 4:10 – 4:15. Oddechowo cały czas kontrolowałem wydarzenia, jednak nogi były już jak nie moje. Zacząłem zastanawiać się, gdzie podziała się ta gloria i chwała, którą widziałem w telewizji rok temu?! Pole – wioska – pole – wioska i nic więcej – koszmar! Czułem się jak Ryszard Szurkowski podczas Wyścigu Pokoju. Wpadam do wioski – salwa braw i chóralnych okrzyków, a kilka sekund później byłem już sam jak palec. Ten odcinek wykończył mnie psychicznie tak bardzo, że zacząłem trzymać kciuki za zdolności rajdowe Adama Małysza.

60 km
Po minięciu znacznika – 60 km – trasa zaczęła prowadzić na południe w stronę Poznania. Wiatr ustąpił i ponownie na zegarku pojawiły się kilometry poniżej 4:00. Zbliżałem się do 4 godziny wysiłku, a ostatnia dycha spowodowała, że większość kontrolek w mózgu migała i wyła na czerwono – Totalna masakra! Na długiej prostej spojrzałem przez ramię – nikogo za mną nie było. Motywacja spadła do zera. Dałem sobie cel pośredni – dobiec do 65 kilometra, później się zatrzymam i złapię na stopa Pana Adama. Przez kolejne 2 kilometry wyobraziłem sobie 15 różnych scenariuszy tego, jaką techniką padnę na ziemię po skończonym biegu.

63 km
Byłem już potwornie zmęczony mięśniowo, a do tego zaczęło towarzyszyć mi straszne pragnienie. W odległości 20 metrów dostrzegłem przed sobą punkt odżywczy, co w moim ówczesnym stanie i tak określiłbym jako super spostrzegawczość. Chłopak na punkcie trzymał w jednej ręce butelkę wody, a w drugiej otwartego Red Bull’a w puszce. Nie wiem, czy to był jego trunek, czy napój przeznaczony dla zawodników, ale wyrwałem mu jedno i drugie. Red Bull’a wypiłem, a wodą z butelki oblałem nogi – niby prosta sprawa, ale dwa razy musiałem się zastanowić, żeby nie wykonać tej czynności na odwrót.

65 km
Udało się – osiągnąłem planowany dystans! Już miałem przystąpić do tryumfalnego 'walnięcia się plackiem na asfalcie’, gdy w oddali zobaczyłem Darka Nożyńskiego. Pomyślałem – o nie! Był jakieś 500-800 metrów z przodu i dokładnie w chwili, w której go zobaczyłem przechodził do marszu. Nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował go dogonić. Zostało mi jakieś 10 minut, szanse raczej niewielkie, jednak spróbowałem.

66 km
Darek dostał chyba info od rowerzysty, który jechał obok, że jakieś zwłoki podążają jego tropem, bo wystraszył się na tyle, że jego przewaga momentalnie zaczęła się odbudowywać. Do mnie natomiast, dołączył rowerzysta z ekipy Wingsa, który jechał przed metą i towarzyszył mi w ostatnich chwilach na trasie – Swoją drogą, w tej roli powinno obsadzać się kapłanów 😉. Powiedział do mnie: Dawaj! Dobiegniesz jeszcze do 67! Ja mu na to: Pierdolę te 67! Po czym na ostatnie 300 metrów przyśpieszyłem do tempa 3:45.

67 km
Minąłem flagę Wingsa z napisem ’67 km’, na dodatek ciągle w biegu. Na koniec odwróciłem się i biegnąc tyłem uniosłem ręce ku niebu z radości, że to już koniec! – nie wiem co mi odwaliło z tym biegiem tyłem, po prostu chciałem w jakiś sposób uczcić koniec tej katorgi. Kilka sekund później, zgodnie z pierwotnym planem 'walnąłem’ się plackiem na asfalcie i cieszyłem się jego miękkością.

Zielony autobus.
Gość z ambulansu zapytał, jak się czuję – uwielbiam to pytanie ;). Czoło korowodu pojechało, a mi kazano czekać na zielony autobus, którego kierowca okazał się niezłym żartownisiem, bo zatrzymał się idealnie w takim miejscu, że miałem tak samo daleką drogę zarówno do przednich, jak i tylnych drzwi. Wyglądałem jak ostatni Spartanin na polu bitwy. W środku powitała mnie burza braw, to naprawdę była dla mnie ogromna nagroda! Zwłaszcza od ludzi, z którymi jeszcze przed chwilą rywalizowałem, a przecież tak naprawdę – każdy z nich jest dobrym biegaczem – wszyscy w autobusie mieli w nogach ponad 40 km!

Niestety, po chwili zaczęło dziać się ze mną coś niedobrego. Z jednej strony miałem dreszcze z zimna, z drugiej czułem, że zasypiam. Ściągnąłem buty i położyłem się na środku autobusu – dla zobrazowania sprawy, autobusu poznańskiej komunikacji miejskiej. Do tej pory zdarzyło mi się to tylko raz – na pierwszym roku studiów, gdy ekipa z AWF-u skumplowała się z wydziałem chemii Politechniki Wrocławskiej. Tylko wówczas wydźwięk spotkania był nieco przyjemniejszy.

Ostatecznie Kamil Leśniak widząc w jakim jestem stanie, wyciągnął ze swojego 'tobołka’ banana i przykazał mi jego zjedzenie. W ogóle nie byłem głodny w tym momencie, ale jak wziąłem do ust ten cud natury, to prawie się rozpłynąłem! Po 10 minutach czułem się o niebo lepiej, zniszczony, ale przynajmniej w jednym kawałku.


Nasz wyraz twarzy mówi wszystko 😉

Po 2 godzinach jazdy (dwóch godzinach dla mnie, niektórzy jechali nawet trzy godziny) autokar dotarł na poznańską Maltę, na brzegach której rozpoczęła się ta heroiczna podróż w głąb świata ultra. Niestety, nie odnalazłem w tym doświadczeniu mistycyzmu, o którym często słyszałem, ale z pewnością jest to dla mnie cenne doświadczenie. Wynik 67 km uważam za przyzwoity rezultat. Ostatecznie skończyło się na 25 miejscu na świecie, 3 w Polsce i wygranej w światowym rankingu w kategorii M-18, co mimo charytatywnego charakteru imprezy, bardzo mnie cieszy. Dawno już  podczas jednego biegu nie zebrałem takiego bagażu doświadczeń, co w minioną niedzielę – jednak o tym – co jest do poprawy i ile kilometrów przebiegnę w przyszłym roku, opowiem przy następnej okazji.

… bo nie muszę, ale i tak udowodnię że mogę dłużej!

*jak jeszcze raz nazwę ultra – dobrą zabawą – to proszę zasugerować mi wizytę u psychologa.


Uzupełnianie płynów i 4,5 tys. kalorii 😀

 

13 komentarzy do “Wings For Life, czyli moje pierwsze ultra wyzwanie!”

  1. Ło Bożenko, ale miałeś ultraśnie długi numer – 93 tysiące 298 😉
    Gratulacje! Fajna sprawa z punktu widzenia kibica, nie mogę się doczekać przyszłego roku. To chyba jedyne tak emocjonujące zawody biegowe na świecie.

    1. Ogląda się genialnie, ale samotne bieganie w szczerym polu niszczy psychicznie ;). Dzięki za gratulacje. Widzimy się w Poznaniu za rok?

    1. Cześć Paweł!
      Dzięki za gratulacje. Mam na razie w głowie dwa projekty poboczne dla 140 minut, więc oprócz przesunięcia PB w maratonie na kolejny poziom – 2:26, będę chciał zrobić coś ciekawego, ale przybliżenie ów pomysłów wymaga osobnego wpisu ;).
      Pozdrawiam!

  2. Wielkie gratulacje 🙂 mam pytanie o buty w których biegłeś , zauważyłem że biegłeś w nich np 5 km na City Trail i teraz tak długi bieg, jak możesz je ocenić?

    1. Zaraz po biegu twierdziłem, że buty z większą amortyzacją byłby lepszym wyborem, ale we wtorek rano mogłem już dość swobodnie biegać, więc paradoksalnie wcale mięśnie nie były tak bardzo zniszczone.

      W szafie mam 2 pary startówek:
      – Nike strike 5 – biegam w nich asfalt od 5 km do półmaratonu i bardzo ważne maratony.
      – Adidas adios boost – i w nich latam całą resztę.

      Adidasy są trochę cięższe i mają więcej amortyzacji, dodatkowo mają też mocniejszy bieżnik od Nike, więc ubieram je na City Traile.

      W kolcach boję się biegać 😉

  3. Gratuluje! Świetny bieg i powtórzę za przedmówcami świetnie się ogląda relację z tego wyścigu. Za rok startujesz ponownie, ale oprócz tego, mimo braku mistycyzmu, widzisz się jeszcze w jakimś innym biegu ultra, niekoniecznie po asfalcie?

    1. Na pierwszym miejscu stawiam sobie za cel pokonanie maratonu w 140 minut, ale pewnie że inne obszary też mnie interesują. Góry są gdzieś tam w tle, ale to odległa perspektywa. Mam 25 lat i już sam maraton jest dla mnie sporym wyzwaniem.
      Wchodząc w wyścigi ultra i górskie chciałbym być na tyle mocnym żeby nie pełnić w nich tylko roli statysty.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *